Rue de Paris
Tak jak jednego dnia mogę pozwolić sobie na lans-bans tak następnego sumiennie zaciskam zęby i maszeruję po schodach do skarbnicy wiedzy wszelakiej. Gubię się między regałami, zakopuję w stertach rosnących tomiszczy i do realnego świata przywołuje mnie dopiero donośny głos stukania deszczu o taflę szkła lub szemranie w obcym języku za plecami. Plan dnia spełniony. Siódme poty wylane. Byłam tak zdeterminowana, że zapomniałam co to potrzeba jedzenia i nie tylko... Aż dziw, że mój organizm dał radę na kanapce i małej butelce wody. Wystarczyło wstać, wypożyczyć kolejną stertę do domu i wtedy jak za dotknięciem magicznej różdżki mój organizm po wykonaniu zadania przypomniał sobie o nagłej potrzebie posilenia się. Miałam iść tam gdzie najbliższej zważywszy na ścianę deszczu co to nie ustępowała nawet o milimetr. Ale tu kolejka, tam kolejka.... Nie wspomnę o Dedallusie z którego wypadłam jak burza bez żadnej nowej pozycji, co jest wyjątkiem niebywałym. Podbiegłam i trafiłam do RUE DE PARIS. Mijałam ją wielokrotnie, ale odstraszały mnie nieustanne tłumy... aura była dla mnie sprzyjająca. Oprócz mojej skromnej osoby była tylko jedna zaczytana kobieta. W sam raz na kameralną przekąskę, bo obiadem nie można tego nazwać.
Zaszalałam - zdrowy rozsądek podpowiadał, że tym razem nie lecimy w kulki tylko kurczak wraca do łask w towarzystwie szpinaku, sera (pleśniowego?) i szparagów. Ser zdominował smak - trzeba było podejść do niego strategicznie i tak mieszać kęsy, żeby był dodatkiem, co było nie lada wyczynem, ale jak jestem głodna jestem w stanie stanąć na wysokości zadania.
Oczywiście usadowiłam się na lekko rozklekotanym fotelu w którym mogłam się miękko zapaść i było mi dobrze. Naleśnika otrzymałam w rekordowym tempie, co w moim wygłodniałym stanie było mile widziane i wskazane. Ale czy wybiorę się tam jeszcze raz? Prędzej następnym razem poczłapię do SAMu mimo ich wpadki i nawdycham się lansu - bansu, żeby poczuć się jak bananowe dzieci.
Zaspokojenie głodu nie zmniejszyło ilości deszczu.... ale z pełnym brzuchem byłam gotowa nawet stawić czoło każdej atmosferycznej przeciwności losu. Dla porównania po Manekinie nie muszę nic więcej jeść, a po Rue de Paris jednak wchłonęłam kolację i podjadałam do późnego wieczora, co odbije mi się tu i ówdzie, więc to jest jednak argument na nie :-)
A to takie moje kontrasty i refleksja. Mijając lokal zionący chłodem po Barbarzyńcy, którego nadal nie odwiedziłam obiecałam sobie, że po następnym szkoleniu odwiedzę filę Czułego na Starym Mieście, żeby nadrobić stratę...
Najlepszym lekarstwem na wielogodzinne odmóżdżenie są ZAKUPY :-) nie dostałam tego co chciałam, ale która kobieta nie znajdzie czegoś co jej się przyda...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz