dała Ci kosza idź na koszyki

dała Ci kosza idź na koszyki


Dobrze widzicie, to jest potrójny zestaw McD, 
po wydarzeniach w Funkcjonalnej przeszłam na ciemną stronę mocy... 

ostatni raz jadłam coś takiego rok temu w drodze do Gdyni, gdzie to założyłam się z Szymonem, że przez rok nie jemy produktów owej restauracji, a równowartość pieniędzy jaką byśmy przez ten rok wydali przeznaczymy na winyle. W połowie zakładu zakupiłam adapter i pierwszą płytę do kolekcji, jakaś marchewka musi być ;-) Lista naleśników wydłuża się sukcesywnie... zakład obrasta w legendę przekazywaną z ust do ust, wzbudza różne uczucia od euforii po stan ziejącej nienawiści. 
Ogólnie jest zabawnie.
Do momentu w którym okazuje się, że na polu walki pozostałam sama. A tak w niego wierzyłam... 

Zwieńczeniem zakładu jest owa uczta ku pamięci 
 dołożyliśmy do tego lody te większe, więc możecie sobie wyobrazić naszą trójkę turlającą się do auta... umieraliśmy, ale było warto ;-D 
Kolejne takie szaleństwo za rok ;-)   



Ostatnio bywam na urodzinach to będzie fotka tortu, a co :-D 
Znam autora powyższego, więc jakby ktoś był zainteresowany namiarami na dobrego cukiernika to piszcie maile. 


 WINTER IS COMING 

- tego nie trzeba komentować ;-)
Tak samo jak wypadu na koszyki - to miejsce wpisało się tak bardzo w miejski klimat, że czasami mam wrażenie, jakby było tu od zawsze, a dobrze pamiętam, jak hala wyglądała wcześniej. Nie wiem, dlaczego, ale byłam święcie przekonana, że mają tu naleśnikarnię, która dała nam kosza, więc... 

Tak mamy listopada, a tu już lampeczki i choinka 



Żeby było śmieszniej MANGO razy 3
talerz mango z mango i piwo mango, ale po kolei

piwo fenomen dnia - kto pilnie śledzi moje poczynania wie, że jestem miłośnikiem piw rzemieślniczych. Mam swój zaprzyjaźniony browar, ulubione gatunki piw, daleko mi do piwnego geeka, ale jak mi coś smakuje to daję znać ;-) 

W pierwszym kontakcie to piwo jest jak kiepski pocałunek - gorzki, że cholera, zastanawiasz się, co jest... ale z każdym łykiem jest coraz lepiej. Dlatego nie oceniamy piwa po pierwszym pocałunku, tfu łyku. 

To mnie zawsze fascynuje w piwach -  ledwo wyczuwalna nuta ustępującą goryczce na rzecz mango. 
Jak dla mnie bajer. 


jeśli chodzi o talerz mango najadłam się i to tak na maksa, ostatnim falafelem musiałam się podzielić - dzisiaj mam jakieś zdecydowanie mniejsze siły przerobowe, jeśli chodzi o jedzenie. Ogólnie jest do dobre danie, które polecam. Mango znam i bywałam wcześniej jak nie jadłam mięsa, więc to taki sprawdzony pewniak, ale... chodzi bardziej o podanie, a nie same danie. Jak się na to patrzy zanim się zacznie konsumować jest cacy, ale sos pikantny powinien być podany z boku, bo nie każdy lubi zmieszanego mango z granatem i sosem pikantnym - jak dla mnie mieszanka wybuchowa. 
Hummus jest bardzo wyrazisty. Zwiększyłabym proporcje dodałabym więcej mango i granatu, bo przecież to TALERZ MANGO, sos na bok i jest idealnie. 
Sami popatrzcie... im dłużej patrzę na falafele tym spokojniej stwierdzam, że są DUŻE, a w większości knajp są takie mini-mini. Jednak rozmiar czasem ma znaczenie, zwłaszcza, jeśli chodzi o jedzenie ;-) 




Kuchnia Fu*kcjonalna

Kuchnia Fu*kcjonalna



Pewne miejsca i ludzi wyprzedza sława. Tyle się o nich słyszy, że nie ma mowy, żeby się tam nie wybrać albo chcieć ich poznać. Problem polega na tym, że jak się już człowiek osłucha o nich to wyrabia sobie pewne wyobrażenia, które musi zmierzyć z rzeczywistością.
Czasem brutalną, jak się okazuje. 

O Kuchni Funkcjonalnej Michael opowiadał mi przez wieki obiecując, że wreszcie mnie tam zabierze, BO MUSZĘ TAM ZJEŚĆ, JEST TAK WYBORNIE, TAK, że PO PROSTU MUSISZ tam zjeść. Tyle mi naopowiadał, że na samo wspomnienie leciała mi ślinka. Życie bywa przewrotne, o czym ostatnio dowiaduję się na każdym kroku. 
Pierwsze wrażenie - mhm. Architektura pycha, otoczenie, galerie - każda komórka mego ciała piszczała czemu my tu nie przyszliśmy wcześniej, CZEMUUUUUU. 



 A no czasem trafiamy na pewnych ludzi i do pewnych miejsc w takim, a nie innym czasie. Wystrój lokalu moje klimaciki, spójnie zgrana koncepcja tego, co na zewnątrz z tym, co w środku. I na tym dobre się kończy. Pan, który nas obsługiwał zaczął czarną serię wydarzeń. Pytamy o menu.
- Menu? - zawiesza się na ułamek sekundy - jest w drukarni.
- A co mnie to obchodzi?!!! myślę, ale grzecznie odpowiadam - To znaczy, że Pan będzie naszym żywym menu? - uśmiecham się ślicznie żartując. - Pan się krzywi. - Oj nie załapał żarciku, oj światełko mi się zapala, a z każdym krokiem zaczyna wyć syrena ostrzegawcza chodu, w nogi. Ale tak bardzo chciałam tu z nim zjeść... jak bardzo się czegoś chce to właśnie coś takiego wychodzi. Człowiek materia uparta chce postawić na swoim, a czasem lepiej odpuścić i zobaczyć, co się samo zadzieje.


Nagle spod ziemi wykopano dla nas jakieś prowizoryczne menu - a ponoć w druku jest, o co chodzi? Jakaś dziwna gra wstępna, gdybym miała na jej podstawie oceniać, dałabym drapaka. Dania są fikuśne dla przykładu w konsternację wprawiła mnie zupa z żołędzi - nie ryzykuję mimo kiełkującej się kusząco myśli. Ale nie odmawiam sobie i wypytuję Pana Szanownego Obrażonego Na Cały Świat o co kaman z zupą, niewinnie zaczynając, że mnie zaintrygowali tym swoim wyszukanym, w kosmos wystrzelonym MENU.

Biorę  pięć bardzo głębokich oddechów.
Idę w coś, co lubię - BLINY z szyjkami raka (no ciekawość mnie zżera). Michael decyduje się na lunch - zupa ogórkowa oraz bitki, jak się okazało nie z tego mięsa, co trzeba, ale  CZEPIAM SIĘ... Wredny babsztyl ze mnie wychodzi, jak nic. 



 Jeśli to są BLINY to ja jestem primabalerina u Bolszoja - smakowało jak PAPRYKARZ SZCZECIŃSKI. Takie rarytasy to ja sama mogę sobie serwować, ale z szacunku do własnej osoby, bym tego nie poczyniła. Chyba mają w Funkcjonalnej ludzi za debili - serio. To nie głęboki PRL, nie obrażając nikogo, gdzie człowiek mógł nie wiedzieć jak smakuje kawior, bo nosa poza Sosnowiec nie wychylił. Krewetki z rakiem ni jak nie pomylę. Chyba, że ja się już całkiem uwsteczniłam i RAK to teraz KREWETKA, a krewetka to rak wspak. Do tego PLACKI BYŁY ZIMNE!!!!!! ZIMNE!!!!!!

Zjadłam, ponieważ byłam głodna, bardzo GŁODNA. Jak sięgnę pamięcią wstecz, nie pamiętam, kiedy było aż tak kiepsko.
DNO I WODOROSTY. 



Na - Jak Państwu smakowało? - odezwał się we mnie zew a'la Magda Gessler. Miałam ochotę rozwalić talerz o głowę kelnera oraz kucharza - Wasz kucharz blin na oczy nie widział!!! - Żeby rozładować atmosferę na linii frontu, rzucam zalotnie, trzepocąc niewinnie rzęsami, tekst proszę się nie stresować, piszę o jedzeniu - a w myślach zjadę was jak burą sukę. - Pan zrobił minę na styku zdegustowania i zniesmaczenia. Po raz pierwszy w mojej karierze miałam ochotę nie płacić za to, co dostałam. Serio powinni mi zwrócić pieniądze z oficjalnymi przeprosinami. 

Podsumowując: ograniczcie sprzedaż do lemoniady, ktoś ma bardzo dobry gust muzyczny,
a Michaela nie oddam, bo uratował swoim towarzystwem sytuację, ale płakać mi się chciało wychodząc. 

A teraz cofnijcie się do początku - tam zobaczycie w jakim stanie byłam ;-D  
KUCHNIĘ FUNKCJONALNĄ OMIJAMY SZEROKIM ŁUKIEM 
ja tam nie wrócę



Na otarcie łez wykonałam kryzysowy telefon, ponieważ Pragi aż tak dobrze nie znam, ale na szczęście mam na ośce swoje mordeczki. Udaliśmy się do Saska Cafe na ciacho szukając Sasanki... może nie będę komentować. TE CIACHA ZREKOMPENSOWAŁY mi wszystko. Michael musiał mi wydzierać siłą talerz z tiramisu, ponieważ próbując prawie pochłonęłam 3/4 porcji. A beza... nie jestem miłośniczką tego ciasta, ale czasami nachodzi mnie na nie ochota, a ta wersja była o tyle kusząca, że nie była jej klasycznym wydaniem tylko z ciemnym wsadem rozpływającym się w ustach... tylko ja pozbyłabym się suszonych owoców, ale Michael był ukontentowany, bo mi z lubością je wyjadał, więc wszyscy byli szczęśliwi. 
ponoć mają jeszcze pyszne brownie.

Jak masz doła wstąp do Saska Cafe ul. Saska 5
sami zobaczcie jak to wygląda 




Z tyłu to masz dupę, czyli granice bezczelności Ledóchowskiego

Z tyłu to masz dupę, czyli granice bezczelności Ledóchowskiego


   Granice bezczelności w 100 pociągnięciach pędzlem
- tak można by podsumować Ledóchowskiego. 

Poznając go musisz być niczym kiper, bo zarówno sam Franek, jak jego malarstwo, niczym wino wymaga degustacji. Nie możesz się spieszyć, żeby odkryć bogactwo skrywanego bukietu, który początkowo wydaje się cierpki, przesadnie egzaltowany. Na tym możesz poprzestać, narażając się na obustronną stratę, ponieważ jest w nim coś, co nie pozwala o nim zapomnieć. Pierwszy łyk może być zwodniczy, dopiero z kolejnymi odkrywasz domieszki smakowe, których się wcześniej nie spodziewałeś. Początkowe poczucie chaosu wraz z rozkoszowaniem się smakiem zaczyna układać się w spójną całość. Tak samo jest z jego malarstwem. Kiedy prześledzi się dotychczasowe poczynania Ledóchowskiego z pozoru wydają się spójne, stateczne i ukierunkowane. Od dwóch lat Franek zapuścił się w skrajnie odmienne rewiry, o które go nie podejrzewano. 



Dynamika procesu tworzenia jest nieprzewidywalna. Czy geniusz nie kryje się w dojściu do minimalizmu trzech pociągnięć pędzlem ukazujących kwintesencję jego zamiarów? Czy to szczyt bezczelności, którym rządzi przypadek? A kluczem do sukcesu jest umiejętność sprzedania. 

Myślę, że Ledóchowski poszukuje siebie. Jego ostatnia seria obrazów jest odzwierciedleniem jego rogatej duszy, której nie można zamknąć w żadne ramy. One wymykają się wszelkim konwencjom, tak jak sam artysta. Wystawione obrazy świadczą o pogłębionej świadomości towarzyszącej procesowi twórczemu, zmierzającej do minimalizmu bezczelnych trzech pociągnięć pędzlem.  


 Głowią się nad tym, oj głowią.... ma rację czy nie ma racji ;-)
Kuba Janyst and Agnieszka Jachym kurator wystawy 


   Michał Mroczka przyłapany ;-) 


Zapatrzona Katarzyna Kowalska.



Nawet wernisaż Ledóchowskiego jest poza schematem - tak jak on dynamicznie tworzy, tak ekspresyjnie przeprowadza niczym Charon przez Styks, zauroczonych gości po mętnych wodach swej twórczości. 


ukryta anegdotka ze świata artystów:
- Franek czemu nie podpisujesz obrazów?
- Z tyłu podpisuję.
- Z tyłu to masz dupę!
- Wiem, niezłą dupę - spojrzał na mnie.

I jak go tu nie kochać ;-)

Seria czarno- biała
najbardziej przyciągnęła

Me and Franciszek Ledóchowski 
hot couple 

www.franciszekledochowski.pl

a to wszystko w galerii
Wejście przez sklep z platerami 
Ogrodowa 7 
- drugi wernisaż, a człowiek już ciekawy kogo nam przedstawią
z pokolenia młodych polskich artystów.

Warung Jakarta too hot!

Warung Jakarta too hot!



Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu na chwilę, niektórzy na dłużej. Nie mamy wpływu na to na jak długo. Czasami zdaje mi się, że wszystko się z sobą łączy, a czasem nie widzę w tym żadnego sensu. Ktoś zapytany przeze mnie o przeznaczenie, kiedyś powiedział, że nie ma czegoś takiego, to nasz wybór. Może przeznaczeniem jest to, że spotykamy pewnych ludzi na swojej drodze, ale to od nas, w jakimś stopniu, zależy czy w nim zostaną.W okolicach listopada dopadają mnie takie myśli o sens. A może to taki moment w moim życiu  w którym muszę podjąć kilka decyzji, zastanawiając się podważam sens wszystkiego. 
Czyż sens to nic innego jak nadanie znaczenia swojemu życiu. W głównej mierze to od nas zależy jaki nadamy jej sens. Takie mądre dysputy toczyły dwie głowy w WJ, czyli Warung Jakarta. 
Trafiliśmy tam po tym, jak wpadliśmy do Małej Gruzji. To idealny przykład tego jak może być
w życiu. Wchodzisz i zanim się coś zacznie już wiesz, że jest do dupy, więc wychodzisz, zanim się ten dupny stan rozprzestrzeni na dobre, bo masz wybór.

Warung to uliczne restauracje indonezyjskie, a ta to pierwsza takiego rodzaju restauracja w stolicy. 
Lokal jest przestronny. Mnie ciągnie do dzwonków bambusowych - uderzałam we wszystkie napotkane na swojej drodze, jak dziecko, które ma frajdę, że napsoci. 


Dobra, będę czepialska - zamówiłam lunch chociaż byłam po lekkim posiłku, więc gdzieś z tyłu głowy wiedziałam, że za wiele nie zjem. Lunch jest w przystępnej cenie 20zł. obejmującej danie plus napój - herbata lub woda, a do tego za 5zł. może być FIT koktajl z arbuza i brzoskwini. Ten mój to chyba nigdy nie widział arbuza, a tym bardziej brzoskwini... lekko się rozczarowałam, bo miałam taką ochotę na arbuza. Na szczęście był na tyle dobry, że wypiłam wszystko prawie jednym ciurkiem. Wam polecam jednak do dania zamówić wodę, a dlaczego zaraz powiem. 

Jak przystało na jedzenie indonezyjskie - kuchnia ta słynie z zamiłowania do przypraw. Lubię takie jedzenie, ale moje kupki smakowe wołały o pomstę do nieba po pierwszych dwóch kęsach, ponieważ kucharz od serca dodał przypraw. Aż tak na ostro, to ja nie lubię. 

AYAM PANDANG, bo o nim mowa, okazał się naprawdę niezły, czyli kurczak w sosie pomarańczowo - cytrynowym z kiełkami mung, piklami (chyba ogórkiem gruntowym), ananasem (niewyczuwalnym) podawanym z ryżem jaśminowym. Ogólnie było smaczne, ale gdyby nie poratowanie mnie kubeczkiem mleczka kokosowego to nie byłabym w stanie tego ruszyć. 


Wersja z mleczkiem kokosowym poniżej. 



SATE AYAM czyli szaszłyki z kurczaka z sosem z orzechów - było mniam :-D jak podskubywałam.  
Najbardziej zapamiętałam zapach liścia na którym podane są potrawy - orzeźwiająco odurzający. 


    To chyba najsmutniejszy widok na mieście - galeria sztuki - jakaś nowa, NN bez szyldu - obrazy stoją oparte o ściany, gdzieś w kącie - istny obraz rozpaczy. A w sali od frontu dwa biureczka za którymi siedzą panie udające, że hen hen daleko przed nią nie ma tej drugiej. Nie mogłabym pracować w takim miejscu ani minuty.  Właściciel chyba nie ma świadomości jak to straszne wrażenie robi. A niby-galeria mieści się obok WJ. 


 Tydzień bez sztuki to jak zmarnowany tydzień - Urszula Kamińska wystawa w okolicy ul. Szpitalnej. Obok obrazów nie da się przejść obojętnie, ponieważ przedstawiają znanych ludzi w tak krzykliwych wydania.





Słonecznik dla wszystkich, których nie ma już z nami. 
A brama jest metaforą przemijającego czasu... 
WJ 
Piękna 28/34
od strony Pl. Konstytucji


Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger