Warung Jakarta too hot!
Niektórzy ludzie pojawiają się w naszym życiu na chwilę, niektórzy na dłużej. Nie mamy wpływu na to na jak długo. Czasami zdaje mi się, że wszystko się z sobą łączy, a czasem nie widzę w tym żadnego sensu. Ktoś zapytany przeze mnie o przeznaczenie, kiedyś powiedział, że nie ma czegoś takiego, to nasz wybór. Może przeznaczeniem jest to, że spotykamy pewnych ludzi na swojej drodze, ale to od nas, w jakimś stopniu, zależy czy w nim zostaną.W okolicach listopada dopadają mnie takie myśli o sens. A może to taki moment w moim życiu w którym muszę podjąć kilka decyzji, zastanawiając się podważam sens wszystkiego.
Czyż sens to nic innego jak nadanie znaczenia swojemu życiu. W głównej mierze to od nas zależy jaki nadamy jej sens. Takie mądre dysputy toczyły dwie głowy w WJ, czyli Warung Jakarta.
Trafiliśmy tam po tym, jak wpadliśmy do Małej Gruzji. To idealny przykład tego jak może być
w życiu. Wchodzisz i zanim się coś zacznie już wiesz, że jest do dupy, więc wychodzisz, zanim się ten dupny stan rozprzestrzeni na dobre, bo masz wybór.
Warung to uliczne restauracje indonezyjskie, a ta to pierwsza takiego rodzaju restauracja w stolicy.
Lokal jest przestronny. Mnie ciągnie do dzwonków bambusowych - uderzałam we wszystkie napotkane na swojej drodze, jak dziecko, które ma frajdę, że napsoci.
Dobra, będę czepialska - zamówiłam lunch chociaż byłam po lekkim posiłku, więc gdzieś z tyłu głowy wiedziałam, że za wiele nie zjem. Lunch jest w przystępnej cenie 20zł. obejmującej danie plus napój - herbata lub woda, a do tego za 5zł. może być FIT koktajl z arbuza i brzoskwini. Ten mój to chyba nigdy nie widział arbuza, a tym bardziej brzoskwini... lekko się rozczarowałam, bo miałam taką ochotę na arbuza. Na szczęście był na tyle dobry, że wypiłam wszystko prawie jednym ciurkiem. Wam polecam jednak do dania zamówić wodę, a dlaczego zaraz powiem.
Jak przystało na jedzenie indonezyjskie - kuchnia ta słynie z zamiłowania do przypraw. Lubię takie jedzenie, ale moje kupki smakowe wołały o pomstę do nieba po pierwszych dwóch kęsach, ponieważ kucharz od serca dodał przypraw. Aż tak na ostro, to ja nie lubię.
AYAM PANDANG, bo o nim mowa, okazał się naprawdę niezły, czyli kurczak w sosie pomarańczowo - cytrynowym z kiełkami mung, piklami (chyba ogórkiem gruntowym), ananasem (niewyczuwalnym) podawanym z ryżem jaśminowym. Ogólnie było smaczne, ale gdyby nie poratowanie mnie kubeczkiem mleczka kokosowego to nie byłabym w stanie tego ruszyć.
Wersja z mleczkiem kokosowym poniżej.
SATE AYAM czyli szaszłyki z kurczaka z sosem z orzechów - było mniam :-D jak podskubywałam.
Najbardziej zapamiętałam zapach liścia na którym podane są potrawy - orzeźwiająco odurzający.
To chyba najsmutniejszy widok na mieście - galeria sztuki - jakaś nowa, NN bez szyldu - obrazy stoją oparte o ściany, gdzieś w kącie - istny obraz rozpaczy. A w sali od frontu dwa biureczka za którymi siedzą panie udające, że hen hen daleko przed nią nie ma tej drugiej. Nie mogłabym pracować w takim miejscu ani minuty. Właściciel chyba nie ma świadomości jak to straszne wrażenie robi. A niby-galeria mieści się obok WJ.
Słonecznik dla wszystkich, których nie ma już z nami.
A brama jest metaforą przemijającego czasu...
WJ
Piękna 28/34
od strony Pl. Konstytucji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz