6976 km Mr. Sausage's

6976 km Mr. Sausage's

                   
                                                     You are where you are for a reason

    Czasem potrzeba pokonać 6976 km, żeby się dowiedzieć, że podróż do domu jest najpiękniejszą drogą jaką masz przed sobą. Ten dom to często ty sam.

Ten wpis leżakuje niczym dobre wino. Może im starsze tym lepsze. Może im dłużej tym łatwiej ubrać w słowa to, co chciało się powiedzieć, ale nie wiedziało jak. Ostatnio pisałam o końcu. Życie jest naznaczone rozstaniami, stratami, zmianami. Niektóre przychodzą łatwiej, inne wżerają się niczym rdza w metal pozostawiając trwały ślad.

Nie ma.

Głuchy telefon.
Puste ściany.
Rzeczy, które mi pozostały.
Zdjęcia.
Wspomnienia.

Od jakiegoś czasu szukam odpowiedzi, a może bardziej zrozumienia. Od kiedy pamiętam uważam, że wszystko jest po coś. W tym roku zwątpiłam, bo czasem trudno pojąć po co to. Aż trafiłam na ten napis przed kościołem, który pojawił się jakby znikąd. Zaśmiałam się sama do siebie. Życie jest dla mnie drogą w której najważniejsza jest prawda - o nas, o ludziach, o świecie, który nas otacza. Życie w prawdzie bywa bolesne. Uwiera niczym zadra w palcu. Rzadko kto tego uczy. Często sami musimy do tego dojść. To długa i wyboista droga. Każdy dzień to wybór. Życie to też nieustanne odkrywanie, co jest dla nas najważniejsze na każdym etapie życia. Czasem doświadczamy czegoś, co z pozoru rozwala nas na kawałki, w drobny mak. Z pozoru, bo bez rozwalenia nie może powstać nic nowego.


Poznajcie Pana Parówkę od jakiegoś czasu towarzyszy mi w podróżach. Chińskie przysłowie mówi uważaj o co prosisz, bo się spełni. 6976 km od domu uświadomiłam sobie jak bardzo kiedyś chciałam podróżować. Jak bardzo zazdrościłam ludziom życia jakie wiedli. Jaka ja naiwna byłam. Jak łatwo zobaczyć pozorność, powierzchowność czyjegoś życia, zwłaszcza teraz*. Zbudować coś na iluzji i się nią karmić. A kiedy to się załamie i rozsypie w drobny mak stać i nie dowierzać. 

Zamarłam w tym nieporuszeniu. 
Osłupieniu. 

Musiałam wrócić do początku. 
Znaleźć odpowiedź na pytanie: kim jestem? 

Podważyłam sensowność wszystkiego, co mnie doprowadziło do miejsca w którym się znalazłam. 
Wszystkiego czego doświadczyłam. 
I byłam przerażona. 
Ale to była jedyna droga, żeby znaleźć w tym wszystkim siebie. 
Prawdziwą siebie. 
Nie tą wersję, która dopasowuje się do czyjegoś wyobrażenia, 
czyjegoś powinnaś żyć tak...  powinnaś być taka czy śmiaka. 

POWINNAM PRZEDE WSZYSTKIM BYĆ SOBĄ. 
Tylko czasem najtrudniej znaleźć nam samych siebie. 

*instażycie takie barwne, kolorowe, cukierkowe. Tylko żreć łyżkami. 


A teraz szczypta przyziemnych przyjemności, czyli rąbek przygód Pana Parówki. 

To jest największy spad wody na świecie znany szerszej publiczności jako Niagara Falls
Pan Parówka miał marzenie popłynąć choć raz statkiem. Zmoczył się na tyle skutecznie, że spokojnie mógłby brać udział w konkursie mokrego podkoszulka, jeśli takowy organizują dla parówek. 
Ku zgorszeniu współpasażerów był toples. 


No bliżej już się nie da, Panie Parówko. 


To ja we własnej osobie w tym najbardziej wystrzałowym wdzianku w tym sezonie.
I nie mówię o okularach dla jasności, w tym samym odcieniu różu. 
Nie masz, żałuj. 
Niezbędne must have kiedy zmagasz się z ciskającą w ciebie siłą nieokiełznanego żywiołu. 
Ale przecież ja kocham wodę. 

Podróż statkiem jest... nie bójmy się powiedzieć to głośno. 
ZAJEBISTA


Sami zobaczcie - to strona kanadyjska, większa od amerykańskiej, co przy ich mani wielkości musi kuć niemiłościwie. Słuchanie przy krawędzi groteskowych historii o wypadkach dodaje tylko pikanterii. W słońcu było jakieś 40 stopni odczuwalności + wilgotność sprawiła, że było mniej gapiów niż norma przewiduje. Z ciekawostek warto dodać, że wodospady, co roku przyciągają 22,5 miliona spragnionych obcowania z żywiołem.

Kompletnie nie rozumiem, dlaczego tak ich pociąga siła spadającej w dół wody.


Jak na Pana Parówkę przystało usiedzieć w miejscu biedak nie może, więc wybrał się nad jezioro, które ciągnie się po horyzont i przypomina rozmiarami nasze morze. Rozległość krajobrazu sprawia, że głodniejemy. Szukaliśmy lokalnych potraw. Jednak w kraju uchodzącym za najbardziej multicultie państwo na świecie nie ma czegoś takiego jak rdzenna kuchnia z elementami kuchni pierwszych osadników, a przynajmniej ja się z tym nie spotkałam*.   

Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie znalazłam dla was kilku specjałów. 

Po pierwsze poutine - przekąska pochodząca prosto z francuskiej dzielnicy Quebec wymyślona w 1957 roku przez Fernanda Lachance - frytki z serem oraz sosem pieczeniowym. Dla ciekawostki należy dodać, że poutine w slangu oznacza pudding, iście zachęcająco. Samą przekąskę jak na streetfood przystało zakupić można na mieście 
w budkach, serwowane obok hot dogów oraz burgerów. Nie spodziewajcie się po nim bóg wie czego. Połączenie jest nader specyficzne w smaku, można by rzec lekko egzotyczne, jak większość francuskich specjałów. Ale spece od żabich udek znają się na rzeczy, no nie ;-)

Podsumowując lepiej wygląda niż smakuje. 


Druga potrawa bardziej bliska naszym słowiańskim gustom.
Funnel cake z lodami i owocami to niczym serwowane faworki z dodatkami. Dla nas może brzmieć jak herezja, 
a tu połączenie godne uwagi zwłaszcza wieczorową porą po mocnej dawce wrażeń i bliskim spotkaniem ze śmiercią w Canada's Wonderland - jak najbardziej wskazana nagroda.  


Teraz gratka dla kawoszy. Zauważyłam u siebie jakiś ewolucyjny przeskok. Od czasu wypadu na bliski wschód lubię próbować lokalnych kaw, poszukuję małych kawiarni, zaopatruję się w zapasy. Wychodzi różnie, ale jest przynajmniej ciekawie. Kraina liścia klonowego jest znana z zamiłowania do hokeja. Graczy traktuje się niczym chodzące po ludzkich łez padole bóstwa. Tim Hortons jest jednym z nich. Zakładając w 1964 roku małą restaurację nie przypuszczał, że stanie się jednym z flagowych symboli tego kraju. Sam pomysłodawca zmarł w wypadku samochodowym w 1974 roku. 

Do najbardziej znanych kaw od Hortona należy double double -  kompozycja podwójna śmietanka i cukru - dawka śmiertelna powiecie zwłaszcza dla fit larw, ale raz się żyje, kochani. 
Powyżej macie wersję mrożonej kawy mój pewniak na upały z ciekawą kruszonką w którą można się wessać niczym Dracula w szyję niewiasty. 


Postanowiłam się sprawdzić. Zapakowaliśmy się z Panem Parówką do plecaka i pojechaliśmy na wycieczkę do wielkiego miasta. Gdybym była sową moja głowa kręciłaby się wokół własnej osi. Zobaczenie jednej z większych metropolii na świecie może stanowić wyzwanie dla kogoś kto przy najmniejszej wzmiance słyszy, ale po co, więc sam zaczyna w końcu wątpić czy to dobry pomysł. Chciałam sobie sama udowodnić, że mogę i dam radę. A skoro mnie się udało przeżyć i w dodatku używać języka obcego to każdemu to się uda. Robisz wdech i pierwszy krok, a później następny. To jak wejście na rollercoster - po drugim razie zaczynasz otwierać oczy i świetnie się bawić. Czasem trzeba się przełamać i robić coś na przekór. Wychodzimy z tego zazwyczaj szczęśliwsi, a na pewno bogatsi o nowe doświadczenia. 


Jako urodzona ryba musiałam się tam znaleźć, sami rozumiecie. Za pierwszym podejściem kolejka była za budynek, więc lekko mina mi zrzedła. Usta w podkówkę, smuteczek w sercu. Ale ja się nie poddaję tak łatwo - powiedział Pan Parówka. Zmodyfikowałam plan pieszej wycieczki. Tak, dobrze czytacie, nie weszłam do metra, postanowiłam włączyć włóczykija na dobre, żeby więcej zobaczyć. Ledwo powłóczyłam nóżkami pod koniec dnia, ale doszłam tam, gdzie chciałam - jak teraz o tym piszę, takie to metaforyczne. Czasem nie cel jest ważny, ale sama droga.

Za drugim podejściem udało się wejść do oceanarium i nawet pogłaskać płaszczkę, przybić piątkę z rekinem piła tango...  Wrażenie posiadania rekina nad głową zapiera dech. Jeszcze bardziej oglądanie z bliska różnych rybich otworów. Zaglądanie rybie prawie w dupę, bezcenne.
Byłam jak dzieciak, którego nie pilnują dorośli, więc wracał na taśmę z trzy razy, żeby niczego nie uronić i porządnie się nagapić. 


Nogi z dupy mi wchodziły, ale byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. 

Miałam szczęśliwe dzieciństwo, ponieważ mogłam malować po ścianach swojego pokoju. Chyba miłość do malowideł na ścianach mi pozostała, więc naturalną rzeczą było znalezienie alei graffiti nieopodal Queen Street, gdzie postanowiłam wpadłam na RAMEN, bo w moich żyłach płynie bulion, za jedyne 10 dolarów, co jak na standardy klonowe jest mega tanie. 
Nadal wrocławskiej PANDY nikt nie pobił. Nabrałam sił na dalsze zwiedzanie. 

Kenzo 671 Queen Str. W 




Udało mi się na chwilę podłączyć do wycieczki i posłuchać o lokalnych streetartystach i historii graffiti - gratka. I fajne sweetphocie w gratisie.


Ja też mam swój American Dream - nie żeby tam się osiedlić na stałe, ale od dziecka marzę o podróży po Stanach. Wiecie wynająć samochód i objechać wszystkie stany i niczym wprawny pisarz spisać swą wędrówkę i na koniec móc powiedzieć: tak, zrobiłam to. 


Mój american dream to na razie postawienie nogi na amerykańskiej ziemi i zwiedzenie Toronto. Od czegoś trzeba zacząć. Dwa zdjęcia wyżej Flat Iron - prawie jak Manhattan. 

Powyżej budynek city hall. 


Poza tym kocham takie perełki - Distillery District mogłabym się tam zagrzebać na kilkanaście godzin, gdyby tylko czas pozwolił. Zespół obiektów przemysłowych pochodzących z czasów wiktoriańskich najlepiej zachowanych 
w całej Ameryce - perełka architektury, a ja takie love-love najbardziej. Poza tym to stare tereny gorzelni 
Gooderham & Woods z 1832 roku. Sami rozumiecie, nie mogło mnie tam zabraknąć. Pięknie się wkomponuję w ten klimat, nie uważacie.  


Uwieńczeniem pobytu był wypad do Canada's Wonderland - parku rozrywki. Natalie ma dar przekonywania zaciągnęła mnie na największe zjeżdżalnie. Myślałam, że wyzionę ducha drąc się w niebogłosy jak stare prześcieradło tylko potrafi. Z ręką na sercu krzyk ma moc oczyszczającą. Za drugim razem jedziesz już z otwartymi oczami, czasem masz już odwagę podnieść ręce do góry. No dobra, palec. 

A to dobry duszek i przyszły świetny nauczyciel. 


















Nie mówcie nikomu najbardziej i tak podobała mi się wiekowa karuzela.  
A na koniec to, co lubię najbardziej wodospady i połacie zieleni, których tu pod dostatkiem. 


Co mi się podoba w tym kraju? Ogrom powierzchni, zieleni, inność architektury, a przede wszystkim ludzie. Tu hasło winter is coming nabiera innego znaczenia. Tak samo jak great white north... :-D Fascynująca historia zwłaszcza po zapoznaniu się z 27 śmierciami Toby'ego Obeda.  To kraj, który dla wielu stał się namiastką raju utraconego - tego w którym każdy jest mile widziany. Tu emigracja przybiera wielokolorową postać. Obcując z nią przybliżamy sobie wszystkie jej odcienie - zwłaszcza szarości - trudów codzienności na obczyźnie, która dla wielu stała się nadzieją na nowe lepsze życie. 



*mój researche w trakcie pisania pokazuje, że każdy region Kanady ma swoje potrawy dostosowane do specyfiki terenu oraz połączenia kultur jakie występują w danej prowincji. I tak np. na północy będzie to częściej mięso bizona, ale też fok, zajęcy polarnych, morsów czy ryby. 
końca początek

końca początek


Ostatnio mam wrażenie, że w życiu coś się kończy. Można na to spojrzeć na wiele sposobów. Skupić się na stracie, pogrążyć w smutku i otępieniu. Można też zobaczyć drogę jaką człowiek przeszedł, bo koniec wymusza na nas spojrzenie wstecz. Spojrzeć na swoje życie nie jak oderwane od siebie wycinki, ale składającą się w całość układankę. Trudno czasem zobaczyć, że nasze decyzje mogą nas prowadzić w dane miejsce z jakiegoś powodu. 

Jakieś trzy - cztery lata temu poszłam za impulsem na kurs fotografii. Mogłabym zasłonić się próbą kontynuacji rodzinnej tradycji, ale tak naprawdę była to moja ucieczka i odskocznia jednocześnie od tego, co wtedy przeżywałam. To jak domino, a może reakcja łańcuchowa wiążąca pojedyncze ogniwa ze sobą. Poznając ludzi zbliżałam się do miejsca, które było niczym matrioszka. Każda kolejna lalka odsłaniała kolejną, która w ostateczności zbliżyła mnie do tego, co od tak dawna było mi bliskie, a za czym tak bardzo nieświadomie tęskniłam.  

SZTUKA

Jak byłam małą dziewczynką miałam dwa wyobrażenia o sobie jako dorosłej osobie - będę pisać lub malować, ewentualnie szyć lub tworzyć kostiumy do sztuki. 
Idąc do liceum chciałam być niczym Indiana Jones wykładać historię, podróżować i szukać zaginionych skarbów. Pominęłabym kontakty z pająkami i wężami. 

W dorosłym życiu jestem pedagogiem, który ostatnio stanął na rozdrożu, ale o tym innym razem. 



Dzięki galerii Wejście przez sklep z platerami mogłam wrócić do tego, co od zawsze ze mną było. Tworzyć - uchwycić ulotne chwile podczas wernisaży, ale też pisać o ludziach i cząstce jaką przed nami odkrywali
 ukazując swoje dzieła.  


Miejsca mogą przestać istnieć. Mogą się zmieniać. Możemy tworzyć nowe. 
Ale najważniejsi są ludzie, których dane miejsce skupia i przyciąga. 
To oni nadają im sens, sprawiają, że tętnią życiem.  

Myśl o spotkaniu, rozmowie o sztuce czy życiu sprawiała, że człowiek czekał na kolejne wystawy i obcowanie
z pełnymi pasji ludźmi. Często mierzącymi się z trudami życia artystami walczącymi o swoje, podążającymi wyboistą drogą sztuki, która nie rozpieszcza - hartuje. Mimo znojów pozostawali, robią swoje, marzą.  Za to ich podziwiam.

Za odwagę pójścia za głosem serca, za marzenia, a co ważniejsze realizowanie ich. 


podglądanie Janysta przy tworzeniu muralu w galerii Pragaleria 
wspominając najlepszą herbatkę na mieście 





Ledóchowski i Janyst 


kuratorka Agnieszka Jachym współwłaścicielka galerii wraz z Kubą Janystem drugim właścicielem
Katarzyna Kowalska malarka 
Andrzej Bieniek grafik, współautor instalacji


Niewidzialne miasta Katarzyny Kowalskiej 



 Agata Czeremuszkin-Chrut



Agnieszka Pakuła i jej koncepcja wokół pojęcia selfie 
na górze selfie w studni zakrzywiającej retuszowany obraz



Jeden z najsłynniejszych symboli stolicy widziany oczami Kuby Janysta 



Przyłapana, w obiektywie Katarzyny Kowalskiej 


Chciałam wam podziękować, że mogłam stać się częścią waszego życia, a wy moją. Dziękuję wam za wspólny czas, dysputy do rana, śmiech, łzy. 
Dziękuję, że stworzyliście miejsce, które stało się namiastką domu, a wy rodziną. 

W moim odczuciu każdy koniec to początek.
Nie żegnamy się. Mówimy sobie do zobaczenia.




browar Marii, czyli Maryensztad

browar Marii, czyli Maryensztad


Ostatnio usłyszałam, że najpiękniejszą drogą jaką przebywasz w życiu jest droga do domu.
Po przebyciu 6967 km nie mogę się z tym nie zgodzić.



Dosłownie wczoraj w nocy doszło do mnie, że nie mam planu. Jest wrzesień, który dla mnie wiąże się z początkiem
i intensywną pracą. Wyjątkowo zaopatrzyłam się w żółty kajet od pani, która ogrania czas chyba tylko po to, żeby napawać się dotykiem papieru. Takie małe zboczenie. Zrealizowałam najważniejsze założenie roku 2019, a życie dołożyło swoje trzy grosze. Wywrotowe grosze. I teraz niczym w sobotnie popołudnie po powrocie do rzeczywistości mogę udać się na spacer i zobaczyć, gdzie mnie nogi poniosą.


Ostatnio tak mam, że mam plan nie mieć planu. Możliwe, że mam przesyt planów. 


Kompletnie nie rozumiem, dlaczego nie byłam tu wcześniej. Tyle razy byłam w okolicy, zwłaszcza na studiach, 
dobra to było wieki temu. 

W takie tropiki uwielbiam pić kwachy. Jak dla mnie są stworzone na lato. 
A teraz dla tych, co się lepiej znają chodzi mi oczywiście o sour ale (potocznie znany jako kwach) taki styl piwny. Charakteryzuje go zróżnicowany stopień kwasności. Nie każdemu przypadnie do gustu, ale to jest to, co misie lubią najbardziej. Na razie truskawka idzie łeb w łeb z poziomką z Tapsów. 


Z ręką na sercu powiem, że dla samego widoku tych potraw warto tam iść. 
Jestem wzrokowcem, który kocha jeść. 
Przystawka to szarpana kaczka w galarecie z wiśniami Pychota. 
Nóżek nie jadłam od kiedy babuszka zeszła z tego łez padoła, ale ta wariacja była przepyszna. 


Już od pierwszego kęsa zaniemówiłam. Nie wiem kto jest szefem
kuchni, ale czapki z głów.


Od dziecka mam awers do ryb, może z powodu rodzinnej tradycji wciągania ich, co piątek i przygody z ością, co to postanowiła stanąć mi w gardle, ponoć ryba bez ości. 

Najdroższe danie z karty polędwica z dorsza jest warta grzechu i worków dukatów. Ryba rozpływała się w ustach,
a my wraz z nią. W połączeniu z delikatnym białym sosem jogurtowo-miętowym z kontrastującą czarną soczewicą. Do tego pieczony pomidor w sosie własnym. 
Idealne skomponowane danie. 

Zresztą mięsiwo z sąsiedniego talerza nie odstaje od reszty. Schab z kością był kwintesencją dobrze przyrządzonego mięsa. Kruche, soczyste idealnie przysmażone i lekko zrumienione jak moje policzki od słońca, którego dopełnienie stanowił mus morelowy w towarzystwie młodych ziemniaków z ogniska. 


 Jak nigdy zamieszczam wam podwójne zdjęcia, bo próbowałam uchwycić ulotność piękna kompozycji na talerzu, której towarzyszyła rozkosz jedzenia. Czego więcej chcieć? 


Spaceru po takiej uczcie ;-) 

Jedzenia pilnuje rycerz 
Warszawski Browar Maryensztadt raczy własnymi piwami i do tego strawą 
już od 2017r. w kamienicy przy Szerokim Dunaju 11 



Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger