bycie w NIEBYCIE
Ten wpis był w zawieszeniu, dość długim, jeśli mam być szczera. Początkowo nie mogłam go dokończyć. Później trochę głupio publikować, kiedy jedzenie serwujemy w domu wznosząc się na wyżyny kulinarnych mocy. Teraz sobie myślę, że ten tekst tylko po części będzie o jedzeniu. Nastał dziwny czas - czas zawieszenia. NIE BYCIA. Znam to uczucie, czasem za nim tęsknię, czasem nim powodowana lubię wyjeżdżać. Początkowo w niebycie zanurzałam się w morzu, żeby móc wrócić do siebie i do tego, co jest ważne. Uspokoić skołowane myśli i serce. Znaleźć siebie i drogę, którą chcę iść. Kolejnym miejscem mojego niebycia okazały się Bieszczady.
Niespełna miesiąc temu wstałam z uczuciem, że potrzebuję odpocząć. Od jakiegoś czasu zaczęło do mnie docierać, że balansuję na krawędzi wypalenia do czego doprowadziła kumulacja prywatno-zawodowych perypetii życiowych.
Zostałam wysłuchana. Tylko, dlaczego od razu epidemią :-) Był taki moment, że bałam się tego zawieszenia. Nie dość, że jest nieprzewidywalne, nie do określenia, to jeszcze wiąże się w znacznej mierze dla mnie ze spotkaniem z samą sobą. Chyba z początku przestraszyłam się tego. Niepotrzebnie, powinnam sobie zaufać. Przecież wiem, że jestem fajnym człowiekiem. Czasem błądzę, czasem się potykam, czasem idę mocno zawiłą i pokrętną drogą. Czasem walę głową w mur, czasem myślę, że to beton, którego nie umiem skruszyć, a czasem płaczę z niemocy. Na końcu śmieję się i uśmiecham.
Jestem wielbicielem kilku tez. Jedna z nich głosi, że w życiu nie ma przypadków. Uważam, że epidemia miała zatrzymać ludzi, dać oddech naturze. Tylko w sytuacji niekomfortowej może dojść do zmiany. Ekstremalne bycie w niebycie wymusza zmierzenie się z lękami. Możemy to wykorzystać dla siebie, żeby być lepszymi ludźmi. Możemy to też stłamsić, zagłuszyć, jeśli nie jesteśmy na to gotowi. Nie ma złego wyboru.
Niespełna miesiąc temu wstałam z uczuciem, że potrzebuję odpocząć. Od jakiegoś czasu zaczęło do mnie docierać, że balansuję na krawędzi wypalenia do czego doprowadziła kumulacja prywatno-zawodowych perypetii życiowych.
Zostałam wysłuchana. Tylko, dlaczego od razu epidemią :-) Był taki moment, że bałam się tego zawieszenia. Nie dość, że jest nieprzewidywalne, nie do określenia, to jeszcze wiąże się w znacznej mierze dla mnie ze spotkaniem z samą sobą. Chyba z początku przestraszyłam się tego. Niepotrzebnie, powinnam sobie zaufać. Przecież wiem, że jestem fajnym człowiekiem. Czasem błądzę, czasem się potykam, czasem idę mocno zawiłą i pokrętną drogą. Czasem walę głową w mur, czasem myślę, że to beton, którego nie umiem skruszyć, a czasem płaczę z niemocy. Na końcu śmieję się i uśmiecham.
Jestem wielbicielem kilku tez. Jedna z nich głosi, że w życiu nie ma przypadków. Uważam, że epidemia miała zatrzymać ludzi, dać oddech naturze. Tylko w sytuacji niekomfortowej może dojść do zmiany. Ekstremalne bycie w niebycie wymusza zmierzenie się z lękami. Możemy to wykorzystać dla siebie, żeby być lepszymi ludźmi. Możemy to też stłamsić, zagłuszyć, jeśli nie jesteśmy na to gotowi. Nie ma złego wyboru.
To jest kwintesencja bieszczadzkiego piękna.
Niebycie dla mnie to część życia, która pozwala umocnić bycie ze sobą i z innymi.
Robb Maciąg w ramach spotkania zorganizowanego przez Agencję autorską "Opowieści" opowiadał o swoich podróżach, w tym samotnej wyprawie do Chin, która miała iście terapeutyczny wymiar.
Pamiętam jak niespełna dziesięć lat temu pierwszy raz pojechałam nad morze, sama. Pamiętam pierwszą noc przeryczaną i wiszenie na słuchawce z mamą. To moje, co to był za durny pomysł z tym wyjazdem, co ja sobie myślałam. To był opór. Podskórnie wiedziałam, że idzie zmiana. Bałam się, ale zrobiłam to. Potem był wyjazd zagranicę. Myślę, że każda podróż przybliżała mnie do tej Marty, która jest teraz i która jeszcze nie skończyła stawiać czoła oporowi. Mam jeszcze kilka miejsc do zobaczenia zanim powiem, że to by było na tyle. Teraz będę o nich marzyć.
To się skończy, bo wszystko ma swój początek i koniec.
A teraz czas na bieszczadzkie baje.
Kiedy zdobywasz trzy szczyty, zaczyna padać, co mnie już przestaje dziwić w tym rejonie Polski, brak kondycji daje we znaki, kolano robi swoje marzysz o jednym... KOCIOŁKU. On sprawia, że robisz krok po kroku. Wiesz, że jak się nie poddasz to on zawita na wspólnym stole, przy gwarze opowieści.
Wciągnęłam prawie sama-sama cały. Drugi w tle należy do Katarzyny, która wciągnęła prawie sama-sama cały. Już wam o tym miejscu pisałam. Nie znam lepszego, które jestem w stanie rekomendować serduchem i żołądkiem w tych rejonach.
Paweł nie całkiem święty skradł mi serce od pierwszego wejrzenia. W znacznej mierze chodzi o całokształt: właściciele, spójność wystroju lokalu, sprzedawane produkty poczynając od piwa po miody, a kończąc na jedzeniu. To nie jest do przejedzenia, serio. Już nie wspominając o cenach. Nawet stanie w kolejkach nie odstrasza, bo człowiek wie, że warto poczekać.
Jadło chłopskie patelnia dobroci, a na dole schaboszczak w całej okazałości.
Jednak najlepsze przed nami sławny na cały region placek bieszczadzki
nie - porcje nie do przejedzenia.
Pyszność w każdym kęsie.
Dla tych trzech składników ciszy, ludzi i jedzenia...
Bieszczady to moja ostoja.
Ja już snułam wizję swojej emeryturę tam.
Kawałek ziemi, mały domek, pracownia ceramiczna w stodole i owce.
Bycie zachowawczym czasem się opłaca, ale postanowiliśmy dać też szansę innym lokalom. Gościniec Stare Sioło. Urocza chata zaadoptowana w całości zrekonstruowana oryginalna chata. Klimatyczne miejsce z dobrym jedzeniem.
Bieszczady to kultowe schroniska jak Bacówka, Kubuś Puchatek, Hipisówka, Chata Wędrowca czy Chata Socjologa, ale też miejsca, które obrosły niczym ruiny bluszczem legendą. Do jednych z nich należy Siekerezada, żeby poczuć jej pierwotny klimat najlepiej odwiedzić ją w sezonie, żeby po niespełna sekundzie wyjść, bo takie tłumy. Przedsmakiem jest zejście na dół. Dobudówka cieszy kolekcją portretów lokalnych mieszkańców.
Spróbowałam tarciucha ziemniaczanego, który jest wariacją babki ziemniaczanej.
Tylko jedna taka kobieta, tak Katarzyno Kowalska, to o Tobie - nawet w Bieszczadach znajdzie muzeum. Tym razem po słowackiej stronie zwiedzaliśmy ekspozycję poświęconą Andemu Wharholowi, którego rodzice pochodzili z miejscowości Medzialaborka.
Kontemplacja sztuki dobrze robi na trawienie. Lekko surrealistyczne uczucie towarzyszyło nam przy przemieszczaniu się po mieście. Jeden lokal okazał się od progu zbyt szermawy nawet jak na nas. Na szczęście udało się znaleźć restaurację wyjętą żywcem z czasów PRLu jadłodajnię z dobrym jedzeniem. Skosztowałam solanki na skroś czosnkowej idealnej na załamania pogodowe, które w tych regionach są standardem.
W drodze powrotnej zajechaliśmy do Zagórza eksplorować ruiny klasztoru karmelitów bosych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz