Harda, ale...

Harda, ale...



Ten tekst miał zacząć się inaczej, ale życie jak to życie najpierw sprawiło, że zaczęłam odkładać go w nieskończoność, co tylko potęgowało trud powrotu do pisania, a dodatkowo sprawiło, że czasem nie widzę sensu w niektórych działaniach, a co dopiero w pisaniu. Może mam przesyt, może czas się skończył, może ja się skończyłam, a wraz z tym moje "pisanie". A może tak wielu mówi, więc co można jeszcze powiedzieć. Albo dręczy mnie to co i jak trzeba powiedzieć, żeby cię usłyszano. I to mnie jeszcze bardziej zniechęca. Na szczęście lub nieszczęście, działam czasem pod wpływem impulsu, nękana przez jakąś niewidzialną siłę... Daleko mi do Remigiusza Mroza, którego cudnie słuchało się w rozmowie z Justyną Mazur-Kudelską, obydwoje mają tak kojące głosy. Zresztą słuchanie ich okazało się błogą prokrastynacją tuż po otworzeniu strony bloggera. Na godzinę odwrócili moją uwagę, potem poszukiwanie materiałów do wyrobu świec i termofarb... nie pytajcie. A jednak silna potrzeba przelania, a raczej wylania z siebie tego, co się we mnie kisi... chyba zwyciężyła... dzięki błogosławionemu poczuciu, że i tak nikt tego nie czyta, więc co mi szkodzi. 

Podróżując komunikacją miejską można mnie zobaczyć ostatnio z nosem w książce, jakby ktoś jeszcze o tym nie wiedział. Obecnie zanurzam się w biografii Joan Didion Tracy Daugherty, jak ona do mnie trafiła nadaje się na oddzielną historię.... Może trochę zuchwale próbuję uczyć się od najlepszych, a może podświadomie oddalam sobie moment zmierzenia się z samą sobą. 

Jestem dzieckiem komuny. Może dlatego wyjeżdżając do Gruzji czy innych krajów bloku wschodniego coś we mnie się odzywa, czego początkowo nie umiem nazwać. Teraz myślę, że to słodkogorzka połączenie deja vu z flashbackiem postraumatycznym przywodzącym obrazy z dobrze znanej mi rzeczywistości. Może wyjeżdżając w duchu dziękuję, że bliżej nam do zachodu, który nas pociągnął, ale jednocześnie jesteśmy w rozkroku szukając siebie, swojej tożsamości niczym nastolatek czy osoba po przejściach traumatycznych, która jeszcze nie wie kim jest, co przeżyła i dokąd zmierza, więc miota się to w prawo to w lewo. 

Chciałam powiedzieć, że jestem dzieckiem komuny. Moje dzieciństwo przypada na schyłek lat 80 i 90 XX wieku. Będąc w środku nie umiałam spojrzeń z dystansu na zmiany jakie następowały tuż obok. A może nie chciałam ich widzieć, bo niektóre brutalnie mnie dotykały. Czasem wolałam nie wyostrzać obrazu. Poza tym byłam dzieckiem. 

W 1999 roku dwie kobiety podjęły decyzję o niespodziance dla mnie z okazji dostania się do liceum. Wyruszyłam małym busem z Dworca Zachodniego do krainy sikającego chłopca i najlepszego piwa z nowym numerem Perspektyw opisującym zawód archeologa. Tak miałam zostać Indie Jonsem, sorry Harrison Ford namieszał mi nieźle w głowie.... Moją pierwszą wyprawą zagraniczną były kolonie organizowane przez zakład pracy na Węgry, więc nadal wschód. Teraz miałam zderzyć się z całkiem innym światem. Prawie ćwierćwiecze później dociera do mnie jak znacząca była to podróż. Nie jechałam tam na suksy jak Chomotowska, której dziennik ostatnio dorwałam i czytałam przypominając sobie znajomą krainę. Uprzywilejowanie wynikające z doświadczenia innego życia zaowocowało tym, że powrót do domu zasiał nadzieję na to, że można inaczej. Że jest coś poza betonozą. Jak mawiała moja mama ile zobaczysz to Twoje, nikt ci tego nie zabierze. I ostatnio o tym rozmawiałyśmy jak taki drobiazg jak pomysł dwóch kobiet, które jadły z jednej miski w dzieciństwie siłą rozpędu wpłynął na losy niczego nieświadomej małej dziewczynki. Zostałam ostatnio zapytana czy się nie bałam. Nie, strach pojawił się dopiero z czasem, z wiekiem. Wtedy byłam jeszcze obdarzona dziecięcą ufnością. Jak już byłam dorosła i trochę się poturbowałam w życiu cień trwogi odzywał się czasem z wzmożoną siłą. A jednak wsiadałam w pociąg, do autokaru czy samolotu i jechałam. Będąc na miejscu po kilku dniach siedząc na łóżku w wynajętym pokoju z butelką wina sięgałam za słuchawkę i ryczałam mamie, że co ja robię najlepszego, po co mi to.... Ale potrzeba bycia w drodze, zmienienia miejsca, zobaczenia czegoś z oddali, nabrania dystansu wiązała się z podróżą i ruchem. Może mam w genach nomadyczność, włóczęgę, wygnanie, zmianę.  Może mam w sobie niepokój ludzi, którzy musieli uciekać z własnych domów, żeby przeżyć. Może mam niepokój połączony z nadzieją na lepsze jutro. Jadąc gdziekolwiek mam poczucie, że żyję. Tylko żeby to wiedzieć muszę czasem się zatrzymać.  


Ten tekst będzie podziękowaniem dla tych kobiet, które zaszczepiły w tej małej dziewczynce ciekawość, ufność, wiarę i miłość do podróży, a tym samym do życia. I dla tych kobiet, które poznałam dzięki tej podróży. 


Zastanawiałam się, dlaczego miałam w sobie tyle oporu z tym tekstem. Może chciałam zbyt bardzo, zbyt mocno, zbyt intelektualnie zamiast instynktownie i intuicyjnie. Moja wyprawa do Gruzji była moją silną potrzebą, jak wszystkie podróże na przestrzeni ostatniego roku, udowodnienia sobie, że jeszcze mogę, że jeszcze dam radę. Równocześnie nie znajdowałam słów na opisanie tego, co czuję po powrocie. Teraz przyszła do mnie myśl, że to podobne uczucie do powrotu z imprezy. Słyszysz różne historie, widzisz różne rzeczy w sieci, głównie tragedie, i cieszysz się, że to nie twoja historia. Gruzja mnie pociąga, bo ma coś w sobie czego nie umiem opisać słowami. Szukam ich czytając opowieści Marcina Mellera, Anny Dziewit-Meller czy Katarzyny Pakosińskiej-Basilashvili. 

Znalezienie odpowiednich słów, żeby opisać ten kraj wymaga więcej niż tylko wpis na blogu. Do tego potrzeba co najmniej eseju lub reportażu i to nie po dwóch wizytach. Może stąd mam w sobie pewną trudność, żeby opisać to, co czuję po powrocie. Z szacunku dla miejsc, własnych doświadczeń, a przede wszystkim napotkanych na swej drodze ludzi chciałabym oddać to, co się we mnie nie mieści i co pozornie wydaje się niemożliwe do oddania. A może właśnie stykam się ze ścianą własnych niedoskonałości i niemożności osoby piszącej, bo daleka jestem od określania siebie pisarką. Choć słowo pisane przewija się w moim życiu. Może jakbym oddała to Kapuścińskiemu, Stasiukowi lub Mellerowi... a najlepiej Didion albo Arendt. Ubraliby w słowa niuanse, gesty, codzienność, ulotność, piękno, ludzi... 

A może pod tym kryje się obawa przed zmierzeniem z prawdą z którą obcowałam po części przemierzając tysiące kilometrów przewijających się za szybką mknącego auta. Jakie mam prawo do wyrażanie prawdy będąc tam przejazdem, zewnętrznym obserwatorem. A może przeraziło mnie to, co widzę. Moje pierwsze odurzenie Gruzją wiązało się z wizytą w Batumi. Miastem na wskroś europejskim z domieszką wschodnią w której łatwiej odnaleźć się europejczykowi. Tym razem miałam zanurzyć się w całkiem innym obrazie. Mocno kontrastującym, którego przedsmak miałam w nadmorskim kurorcie, ale byłam zbyt odurzona efektem pierwszego zauroczenia. Z powrotami do krajów jest jak ze związkami. Najpierw bujasz w obłokach i nie możesz się nadziwić. Z biegiem czasu ekstaza opada ukazując prawdę, której nie zawsze chcemy doświadczać. Gruzja tak jak jest onieśmielająco piękna ma też twarz konserwatyzmu, czarno-białego podziału, ale też biedy widocznej na każdym kroku, jeśli tylko opuścimy miejskie aglomeracje. Czy właśnie zderzenie z nią wzbudza we mnie taki dysonans i niepokój. Bo oczami wyobraźni widzę, że tak mogła wyglądać Polska. Przecież wjeżdżam na tereny postkomunistycznej krainy, kolejnej do której zapędy ma czerwony wódź z imperialnymi zapędami. Może to pozwala zobaczyć jakie sami mieliśmy szczęście, które trudno nam na co dzień docenić, bo zerkamy w kierunku zachodu i namiętnie taplamy się w błocie własnej spierdoliny. Jednocześnie uderza mnie i rozczula gruzińska serdeczność, życzliwość, gościnność. I co najważniejsze, nam całkiem obce, nie-narzekanie. Życie w swoim tempie, po swojemu, mimo przeciwności i podobnych przeżyć, a jednak tak odmienne reakcje. My zapętlamy się w sączeniu jadu. Nawet nasz język przesiąknięty jest biadoleniem i życzeniem każdemu upadku. Jak się komuś udało to pewnie dzięki znajomościom albo ukradł, zakombinował. Przepychanki i radości z czyjegoś nieszczęścia, bo cieszyć się bezinteresownie nie umiemy. 


Więc w Gruzji coś działa, ale nie do końca... ale jest coś w tym przyciągającego. Może ten pierwiastek współdzielonych doświadczeń, a może tęsknota za pięknem płynący z prostoty i mądrości życia. A może wpadłam w kolejną fazę zauroczenia, gdzie przez palce widzę to co chcę widzieć. Więc nie słuchajcie wynurzeń odurzonej osoby, bo bredzi niczym lunatyk błąkający się po bezkresnych stepach. 




A teraz na mniej poważnie pokonaliśmy ponad tysiąc kilometrów zwiedzając wschodnio-południową część Gruzji zaliczając większość granic. Na górze stacja paliw wraz z mini centrum odpoczynkowym dla pasażerów, gdzie znajdziecie place zabaw dla dzieci, kawiarnie i restauracje oraz sklepy. 


Gruzja słynie z wyrobu win od prawie 8 tysięcy lat w charakterystycznych glinianych kwewri, sami rozumiecie gliniane, ręcznie robione dzbany na wina spotkacie prawie we wszystkich regionach. Największe mają pojemność 1,5 tys. litrów. Wiele rodzin ma własne winogrona z których robi wino. Z ręką na sercu przyznaję spróbowałam najlepszego wina jakie przyszło mi w życiu skosztować. A dzięki uprzejmości gospodarza dostaliśmy jeszcze trochę na drogę, więc mogłam rozkoszować się tym płynnym złotem o pięknej karmazynowej barwie jeszcze przez chwilę. W Tbilisi nie mogłam sobie odmówić lodów o smaku wina. Doświadczenie gruzińskiej gościnności mieszkając nad domem rodziny to coś niesamowitego, co urzekło i skradło moje serce. 



Do stolicy wrócę. Wiem to po krótkim spacerze, bo to miasto ma wiele do zaoferowania, a my nie mieliśmy okazji zostać tam dłużej, bo plan wycieczki obejmował tylko krótkie postoje. Żeby nie było tak cudnie dojeżdżamy ok 22 do hotelu w którym mamy rezerwację, a na miejscu dowiaduję się, że nie ma takiej rezerwacji w systemie i wygląda na to, że ktoś nas oszukał, bo osoba u której dokonywałam rezerwacji tu nie pracuje i w ogóle nie mamy pana płaszcza i co pan nam zrobisz... Ciśnienie mi podskoczyło równocześnie z odpływem krwi z całego ciała, bo na pokładzie mamy dzieci, jeszcze nie środek nocy, ale przed sobą perspektywę poszukiwania noclegu w stolicy, więc wiadomo jak może się to skończyć. No zbladłam. Mój mózg odmówił posługi, zapomniałam języka w gębie.... Po interwencji telefonicznej okazało się, że pan u którego dokonywałam rezerwacji za 10 minut znajdzie nam nocleg. Po 15 okazało się, że jednak pan pracuje tu, gdzie trafiliśmy tylko gruzińskim zwyczajem przez dwa-trzy tygodnie zapomniał im wspomnieć, że jest rezerwacja. To się nazywa powitanie w iście gruzińskim stylu, bo tu poczucie czasu jest całkiem inne. I dla niektórych to jest nie do przeskoczenia, a dla poniektórych to idealna lekcja pokory i spokoju, że wszechświat nie pozwoli nam spać pod mostem na ulicy albo w autach z dziećmi... Ale następnego dnia w całej stolicy nie było ciepłej wody.... 







Zajeżdżamy do Dedoplistskaro, gdzie znajduje się siedziba administracji parku narodowego Vashlovani. Tuż przy granicy z Azerbejdżanem znajduje się miejsce postojowe z domkami, które można wynająć, ale trzeba to zrobić wykupując pozwolenia na pobyt w parku, bo później nie da się przekupić pana pilnującego domków, co mu się chwali, ale.... A nie cofniecie się, uwierzcie mi. Najwięcej czasu zajęło nam dogadanie się na posterunku straży granicznej, bo nasz rosyjski kuleje u nas, u panów angielki nie istnieje... 

Co do dróg... jest taka jedna, którą zapamiętam na wieki wieków, bo może i za Stalina to ona była asfaltem wyłożona albo nawet i złotem... ale teraz doprowadziła mnie do choroby lokomocyjnej. A przez swoje gapiostwo musieliśmy ją pokonać dwa razy, żeby móc uzupełnić zakupy gazowe. 



Na drogach spotkacie owce, krowy, kozy, psy, czasem zdziwionych ludzi, jeśli im akurat ustępujecie, co wprowadza w osłupienie nawet policję.  


Widoki rekompensują każdą niedogodność. 
nawet tą żołądkową 



Moje ulubione zdjęcie, dopiero w Polsce zauważyłam, że w lusterku jest kawałek błota zaburzającego lekko perspektywę, ale... 


Słynne gruzińskie konie. Jeśli dobrze się zorganizujecie w kilku miejscach na szlaku można doświadczyć przejażdżki z przewodnikiem z zapierającymi dech widokami. 



jakość tego zdjęcia pozostawia wiele do życzenia, ale...  najważniejsze w nim jest to, że ta mała kropka to sęp, który krąży w powietrzu. W parku Vashlowi można spotkać wiele dzikich zwierząt. Na szczęście postanowiły sobie zrobić wolne i nie zainteresować się nami. 


poniżej jedno z moich ulubionych zdjęć. w tle sztuczny zbiornik wody. 



To co kocham w Gruzji to jedzenie. Do tego pieczywo, które można kupić w małych piekarniach, które znajdziecie w każdym zakątku tego raju. Wypiekane w specjalnych piecach na ścianach jest nieziemsko dobry. Trzeba uważać, bo jedzenie ciepłego chleba może zaszkodzić, ale zapach chrupkiego, ciepłego chleba to smak i zapach mojego dzieciństwa. Nie mogłam sobie odmówić. 


To jest najbardziej epicka toaleta z jakiej przyjdzie Wam w życiu skorzystać. I nie zawiedziecie się, ponieważ w środku jest porcelana do której przywykliśmy w naszej szerokości geograficznej. W Gruzji możecie doświadczyć tego, co na wyprawach na wschód, czyli korzystania z toalety w restauracjach na Małysza. Przy okazji ćwicząc różne partie mięśni. Równie imponujące są błotniste wulkany znajdujące się w sąsiedztwie ustronnego miejsca. Ziemia puszcza bąki... błotne pierdy. 

W oddali widać światła miasta, a na horyzoncie jak się później okazało widzieliśmy światła straży granicznej z którą koło 23 nie byliśmy się w stanie porozumieć. Google translate zwariował, a brak internetu w kubełkach nie pomagał. Wywieźli nas henhen, a my zastanawialiśmy się czy nie skończymy w środku nocy na jakimś posterunku z dwójką dzieci. Noc w areszcie byłaby dopiero przygodą jaka nie śniłaby się poetom. 




Do tego miejsca chciałam dotrzeć, bo już krążą o nim legendy ;-) 
Oasis Club prowadzą Polacy wraz z lokalnymi mieszkańcami, co dla mnie jeszcze bardziej podkręca klimat tego miejsca. Wśród niewzruszonych połaci stepów zbudowali sobie dom do którego zapraszają gości z całego świata. Po wyczekanym ciepłym prysznicu i sytej uczcie spędziliśmy czas jak najlepiej się dało grając z dzieciakami w karcianki. 


David Gareja Monastery tu omal nie skręciłam sobie nogi, ale... widok formacji skalnych oraz odwróconych do góry nogami warstw gleb prawdopodobnie w wyniku trzęsienia ziemi to gratka dla geologów i takich gapiów jak ja, co to siedząc na murku wznoszą modły do wszechświata, żebym jednak mogła chodzić. Pokarało mnie, bo nie weszłam do środka.... i poszłam na skróty, żeby cokolwiek zobaczyć. Bo wiecie w pewnych miejscach jako kobieta nie wejdę, jeśli nie mam czegoś na głowie, ale przede wszystkim nie jestem w czymś co przynajmniej przypomina spódnicę. Jakby bogom robiło to różnicę w co jestem odziana... ale szanując tradycję danego miejsca poszłam gdzie poszłam i zaszłam gdzie zaszłam. A przy okazji zaliczyłam zjazd na tyłku z kamiennego stopnia, bo mi się nóżka omsknęła na ostatnim. Jakby ja się sama ze sobą nie nudzę. To muszę przyznać. 



Vardzia Cave City 

obok parku Vashlovia jedno z najbardziej spektakularnych miejsc jakie zobaczyłam. Chyba większe wrażenie zrobiły na mnie dotychczas tylko Pompeje. A tu mamy okazję przechadzać się po całym kompleksie miasta wykutego w skale. Do tego mieliśmy okazję wejść do kościoła z pięknymi naściennymi malowidłami. Jedyne czego się bałam jak zaczął padać deszcz, że moja już nadwyrężona noga po takich wspinaczkach tracąca siłę z łatwością ześlizgnie się i dopiero wtedy dorobię się poważnej kontuzji, ale... chyba coś nade mną czuwa. Skończyło się nieziemskimi zakwasami. 


Gruzja ma wiele do zaoferowania dla odwiedzających. Nadal układa się we mnie nadmiar doznań, poślizgi na trasie w deszczu bez przyczepności, kontrasty, życzliwość, obezwładniające i zapierające dech widoki. Ostatnie dni miały być wizytą w gorących źródłach, ale nam drogę odcięło, znowu zaczęło padać... jak pięknie wchodzę w tryb narzekania... ale po tak intensywnym czasie zmęczenie powoduje, że człowiek wchodzi na inne obroty. A jak dodamy do tego napięcie związane z powrotem do domu to obraz staje się jaśniejszy. 

Chciałabym wrócić... bo jeszcze Kaukaz, bo jeszcze północny zachód, bo jeszcze wiele ma Gruzja do zaoferowania. Zachwycam się pięknem alfabetu, łamańcem jakiego się dopuszczam próbując mówić po gruzińsku i przyjmowaniem z życzliwością i uśmiechem słuchania tych moich wypocin. 





A wszystko zaczęło się od lunchu z Martyną. Właścicielką wypożyczalni aut terenowych. 
poniżej część mapy Gruzji obrazująca mniej więcej "odcinek" jaki pokonaliśmy. 




Marcin Meller i Anna Dziewit-Meller Gaumardżos!Opowieść z Gruzji 
Katarzyna Pakosińska Samaradiso. Arabeski na temat Gruzji
Ostatnia pieśń miłosna. Biografia Joan Didion Tracy DAugherty 
Martyna Kaczmarzyk - Martyna z Gruzji https://martynazgruzji.pl/
autorka Gruzja. Jak się żyje Polce w kraju wina. 



 

Kobieta w drodze, Łempicka

Kobieta w drodze, Łempicka



Po ostatniej szalonej podróży do Lublina w ostatni dzień wystawy obiecałam sobie, że więcej sobie takiej krzywdy nie wyrządzę. W słońcu z zapasem wody grzecznie w ramach pokuty nad swą głupotą odstałam swoje, żeby móc dostać się do środka. Na ostatniej prostej okazało się, że część obrazów i rysunków jest wypożyczona z Konstancina. Tu następuje rubaszny chichot losu, żeby na lubelszczyźnie dowiedzieć się o zbiorach obrazów, które ma się pod nosem. daaabuuunc Rok 2023 obdarzył nas kolejną wystawą przybliżającą postać oraz twórczość Tamary de Łempickiej, jednej z najbardziej rozpoznawalnych i najlepiej sprzedających się polskich artystek na świecie. Pierwsze newsy, które dzisiaj mi się wyświetliły o dziwo nie dotyczą uchwały podjętej przez sejm w sprawie JPII, a czterogodzinnej kolejce do Muzeum Narodowego w Krakowie na wystawę Łempickiej. Jak widać wyprawy na wystawy na ostatnią chwilę cieszą się nierosnącą popularnością, ja jednak poszłam po rozum do głowy i kolejną dozę szaleństwa pozostawiam innym. 




Na wstępie nadmienię, żeby nie było tak cukierkowo słodko. Do tego tekstu zabieram się od zeszłego roku, a może i dłużej, bo od pobytu w Lublinie. Na dokładkę proporcjonalnie tyle czasu wybieram się niczym sójka za morze na wystawę, którą mam rzut beretem. Zaznaczam, że podziwiam wszystkie osoby, które mają w sobie wyrobiony nawyk pisania, a przede wszystkim żyją z pisania. Ja od dłuższego czasu nie mogę wrócić do kolejnego obszernego testu, który chciałabym wydać. Uwielbiam za to rozmowy z Anną Ciarkowską o tej niemocy, bezradności i stanie zawieszenia. U podnóża jest myśl, która czasem mnie trzyma, a do której najbardziej lubię wracać. Nie piszesz dla blichtru i brokatu, co jednak przyświeca większości początkujących osób, które imają się pisania. Sama przeszłam tą fazę, kiedy już w liceum widziałam siebie jeżdżącą po całej Polsce na spotkania autorskie, tłumaczonej na wszelkie języki, odbierającej co najmniej Nobla. Jak przystało na nastolatkę i astro Rybę miałam rozmach w swych wizjach. Rzeczywistość zweryfikowała je dość szybko, ale takich Don Kichotów pisania możecie spotkać na swojej drodze. Trudno jest przekonać kogoś na początku drogi, że w pisaniu nie chodzi o sławę, ścianki i odcinanie kuponów. Na życie z samego pisania w kraju nad Wisłą mogą pozwolić sobie nieliczni dobrze znani mainstreamowi. Widząc ich rozbudzamy w sobie pragnienie dzielenia podobnej egzystencji. Nielicznym będzie to dane. Clue rozmowy z Anią Ciarkowską było to, że przetrwanie wzlotów i upadków procesu pisania potrzebuje solidnej podstawy. Jeśli oprzemy cały proces na sukcesie pierwsze niepowodzenie wgniecie nas w ziemie, napawać będzie frustracją i zaniechamy pisania. Jeśli fundamentem będzie pisanie dla samego pisania, dla czerpania przyjemności z pisania mimo potknięć, będziemy do niego wracać. Bardzo łatwo zboczyć z tej ścieżki. Zapomnieć się. Jednocześnie jest to mocno uwalniające. Jakby do tego się dojrzewa, to cała droga jaką się przechodzi, to się w człowieku układa, osadza. Mnie czasem pomaga świadomość, że znam co najmniej dwie czytelniczki moich tekstów, więc po części piszę też dla nich. Ale wróćmy do myśli przewodniej. 

Urodzona w stolicy, dzieciństwo spędzam w Konstancinie, jedynym uzdrowisku na Mazowszu, którego sława wyprzedza zanim się cokolwiek dopowie. Tak było od początku jego istnienia. Pierwsze kroki stawiam w Parku Zdrojowym naprzeciwko, którego mieszkamy. Po tamtym miejscu nie ma już śladu. W rodzinnych albumach można doszukać się uchwyconych kadrów z ławki przed domem, zabaw w cieniu drzewa czy spotkań z sąsiadami. Do tej pory pamiętam swoją rozpacz w związku z przeprowadzką do części miasta, która do tej pory dla mnie nie istniała. Mój mikro świat był zamknięty w obrębie Parku Zdrojowego. Otarciem łez było spotkanie koleżanki z przedszkola, której mama chodziła z moją mamą do przedszkola... i jakoś tak życie się toczyło dalej w całkiem odmiennej pofabrycznej scenerii. Jednak uczucie nieprzynależności do miejsca pozostało niczym cierń w sercu Kaja. Nadal pamiętam jak pisałam w podstawówce pracę o Konstancinie, teraz bym powiedziała małej ojczyźnie, o willach i ich właścicielach oraz toczącym się w nich życiu. Znając siebie gdzieś w odmętach kartonów spokojnie znalazłabym ową pracę. Pamiętam godziny spędzone w bibliotece w dziale z archiwami na poszukiwaniach. Będąc na studiach pedagogicznych chcąc realizować swoje zacięcie pisarsko-dziennikarskie zatrudniłam się za darmo w lokalnej gazecie internetowej, co na tamte czasy było nowatorskie. Nowatorskie internetowe wydanie, a nie pracowanie w cenie publikacji podpisanych własnym nazwiskiem. Widać teraz skalę mojego szaleństwa i głębokiej potrzeby pisania. Pisałam o życiu mieszkańców, ale najbardziej dumna jestem z artykułu o znikających willach. Ale nie tych o których opowiada Justyna Suchecka. Chociaż projekt wille+ na rewitalizację pereł architektury konstancińskiej i przeznaczenie jej na społeczne działania jak Ośrodki Interwencji Kryzysowej, gabinet psychiatrii i psychoterapii dla młodzieży, edukację kulturową, ośrodki dla uchodźców, inkubatory przedsiębiorczości, hostel dla osób LGBTQ+ to bym zrozumiała. Ale zejdźmy na ziemię. Tym większa moja radość na samą myśl o wyprawie do miejsca, które ktoś pokochał i przywrócił do życia tworząc niesamowitą przestrzeń dla kolekcji sztuki polskich artystów, który wyemigrowali i tworzyli w Paryżu. Ale przede wszystkim dla prac Tamary Łempickiej. Na zdjęciach powyżej możecie zobaczyć jak villa la Fleur wygląda obecnie, a jak ja ją pamiętam nie tylko z czasów swojej młodości. 




Za sprawą Janinki naszła mnie refleksja, że przez całą swoją edukację literaturę, a tym bardziej sztukę poznajemy przez pryzmat męskiej kreacji. I jakby to mi nie przeszkadzało. Jednak jak sobie to już uświadomimy to wtedy zaczyna nas uwierać, bo nie zdajemy sobie sprawy ile możemy tracić. W pierwszej sekundzie na pytanie o ulubioną artystkę w głowie szerzyła się pustka, a przecież znam kilka, nie wspominając o tych żyjących. Robiłam screeny odpowiedzi jakie udostępniała Janinka, żeby później poszperać i odnaleźć wymienione tam artystki. W mojej głowie narodziła się również myśl, że przez miesiąc postaram się podrzucać kobiecą sztukę. Może dźwignę temat i będzie lepiej niż z powrotem do pisania. 


Pierwsze sprostowanie. Jakoś niektórych zdjęć pozostawia wiele do życzenia, ponieważ robiłam je w ścisku sardynki w ostatni dzień wystawy i pośpiechu, a czasem nawet w locie, bo w pewnym momencie zaczęłam źle czuć się na małej powierzchni z taką ilością osób wokół mnie, a jednak chciałam coś zobaczyć, więc przyspieszałam. Do tego w najlepszej klasie powróciła do mnie moja unikatowa umiejętność nieogarnięcia aplikacji na Qkod przewodnika, więc zwiedzałam w stylu prowadzi ślepy głuchego. 

Teraz zdradzę Wam sekret. Będąc w Villi la Fleur na krzywy ryj załapałam się na ostatnią prostą oprowadzania z przewodnikiem do czego się jak szczera Kasia przyznałam. Chciałam kupić bilety z przewodnikiem, ale ich już nie było. Udało mi się podsłuchać kilka smaczków. Obraz z zakonnicą zamieszczam z premedytacją mimo jakości, ponieważ chcę Wam pokazać jeden z najcenniejszych obrazów dla samej Łempickiej. Postać Tamary fascynuje mnie ponieważ wcześniej mimo niesamowitej sławy nie była promowana w Polsce. Chciała podarować obraz krajowi, ale ówczesne władze PRL nie zgodziły się na promowanie bohemicznego skandalicznego życia artystki. Dlatego w zbiorach polskich znajdują się obecnie tylko dwa obrazy. Reszta jest w rękach spadkobierców i prywatnych kolekcjach. Smaczkiem może się okazać również informacja, że to w Rosji miała odbyć się wystawa, a tam byłby to rozmach na tysiąc fajerków. Agresja Rosji wobec Ukrainy spowodowała, że kolekcjonerzy wycofali się z przedsięwzięcia i tak zyskaliśmy my. To niepowtarzalne okazje, żeby prace Łempickiej znalazły się najpierw w Lublinie, a teraz w Krakowie w takiej ilości w jednym miejscu. 


To co mnie również fascynuje w twórczości Łempickiej oprócz jej umiejętności kreowania imagu jest kontekst jej życia. Dzięki pochodzeniu mogła pozwolić sobie na kształcenie w kierunku artystki.  A przede wszystkim miała odwagę żyć po swojemu. 

Odwiedzane wystawy przyciągają smaczkami z życia, więc jej aura skandalistki nadal unosi się w powietrzu niczym perfumy. Mnie jednak najbardziej cieszy przekrojowe ukazanie rozwoju jej warsztatu. Ukazanie kunsztu malarskiego widocznego w szkicach, jak zarówno w płótnach. Zasłynęła jako portrecistka znanych, a tu możemy podziwiać zarówno martwą naturę, jak i architekturę. Do tego bogactwo zachowanych rzeczy oraz fotografii okraszonych historiami. 






a tu lekcja fotografii - jak bardzo chcemy zrobić zdjęcie, ale pod różnymi kątami coś nam się odbija... albo światło jest tak ustawione, że co byśmy nie robili to jest jak jest... dla mnie ważniejsza jest inspiracja używanej przez nią palety barw. 


O znakomitości artystki świadczy styl, który rozpoznaje się nim się pomyśli o nazwisku i całej otoczce. A to Łempicka osiągnęła. Jej obrazy są rozpoznawalne jak żadne inne. Do tej pory mam wydanie papierowe sobotnich Wysokich Obcasów, którymi zaczytywałam się będąc nastolatką z obrazem Łempickiej na okładce. 




ten obraz jest dedykowany Janince jakby jest sobowtórem modelki 


Przewinieniem z mojej strony graniczącym z ciężkim grzechem byłoby nie wspomnienie o reszcie kolekcji znajdującej się we wnętrzach onieśmielającej Villi la Fleur, której właścicielem jest Pan Marek Roefler. Jego zamiłowaniu do sztuki zawdzięczamy możliwość przechadzania się po wnętrzach jednej z pereł architektonicznych Konstancina. Obszerna kolekcja przybliża zwiedzającym twórczość artystów skupiających się wokół Montparnasse. Wśród eksponatów znajdziemy obrazy, rzeźby, grafiki, ale również szkło i meble. Art Deco. 






Tu moja wdzięczność dla pana Pawła Mrozowicza przewodnika z pasją i miłością do Tamary, który przyjechał do Konstancina z Krakowa, żeby raczyć grupkę odwiedzających ciekawymi opowieściami o twórczości i życiu Łempickiej. 



Przysiadłam sobie w parku i podziwiałam piękno willi. 


Dla kontrastu w ramach powrotu do domu spacer alejami z tymi moimi willami, które nie mają tyle szczęścia. 






A na koniec jeszcze dwa kadry z Lublina. To miasto ma coś w sobie magnetycznego i przyciągającego. Teatr NN będę polecać każdemu i wszędzie. Moim zdaniem jedno z najlepszych miejsc w jakich byłam, a trochę przez swoje życie odwiedziłam instytucji. Gdybym jednak została historyczką to byłoby moje wymarzone miejsce pracy. Polecam każdemu kto zawita w te strony. Plus odwiedzenie pewnej kawiarki z huśtawką w środku przy ulicy Rybnej. 


w tekście pisałam o: 

https://villalafleur.com/zbiory/

Anna Ciarkowska m.in. pisarka, wykładowczyni, autorka Pestek. 
Justyna Suchecka- Jadczak dziennikarka, pisarka, współautorka artykułu Wiile+ z Piotrem Szostakiem
Janinka historyczka sztuki, najlepsza przewodniczka, jaką w życiu spotkanie, obecnie opowiada o życiu, sztuce oraz podróżach po USA 
https://janinkainamerica.com/
Paweł Mrozowicz https://www.facebook.com/profile.php?id=100064434712750

 

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger