Nie wiem, czyli jak nie zostałam zupką chińską

Nie wiem, czyli jak nie zostałam zupką chińską


Przestałam pisać.
W planach, a raczej w głowie, miałam tak, że roczny urlop wykorzystam bardzo produktywnie. Zaczęło mi to przypominać czasy covida i pandemii wtedy też obserwując głównie na instagramie poczynania innych ludzi miałam w głowie, że ten czas przymusowego osadzenia w domu powinnam dobrze, czytaj nadprodukcyjnie wykorzystać, skończyć co najmniej z doktoratem jak nie habilitacją. Tylko wróć, rok wcześniej pożegnałam się z doktoratem. I tu znowu słyszałam, że coś powinnam robić, bo jak to siedzieć przez rok i nic nie robić. Toż to w naszej konsumpcyjnej kulturze nadprodukcji nie mieści się w głowie. To było jak młyn na moją wodę. Jak mam coś robić to pakujmy się i jeźdźmy w świat. Przecież naoglądałam się tych wszystkich ludzi z insta, co to pakują się jadą i są zajebiście szczęśliwi, też tak chcę. Taka okazja może się szybko nie powtórzyć... taaa, jakoś nie spotkało się to z entuzjazmem. Więc jak nie podróż to co, to pisanie. Chciałam sięgnąć po coś co mnie uratowało podczas pandemii. Zdjęcia z początków pandemii wyglądają tak jak to powyżej - jestem zawinięta w koc i nagrywam dzień w dzień krótkie filmiki na FB zespołu pp dla dzieciaków. Ten koc jest znamienny to dodatkowa warstwa, która ma mnie ochronić przed tym co przyszykował nam świat zewnętrzy, a z którym radziłam sobie różnie. Zmiany możemy postrzegać różnie tak samo jak kryzysy. Tylko czy bez zmian nie ma zmiany w nas. Miałam ambitny roczny plan pisania, bo świat podesłał mi wydarzenie, które wolałabym, żeby się nie wydarzyło, a jednak doszło do niego, cała Polska usłyszała o chłopcu z miasta czarnej madonny. A we mnie zasiało się ziarno. Przecież pisałaś o tym magisterkę, przecież wiesz, że za wiele się nie zmieniło, żeby doszło do zmiany społecznej pokolenie musi poznać źródło. Więc chciałam napisać o praźródle przemocy, o dzieciństwie i do tego połączyć to z nadzieją jaką upatruję w terapii systemowej, która sięga po traumy transgeneracyjne niesione przez pokolenia. Taki był plan, ambitny plan. Ale kto chce słyszeć prawdę? Nie powiem kilka razy robiłam podejścia do komputera, do lektury, coś tam poprawiałam, kreśliłam, zarysowywałam koncepcję. A potem nie byłam w stanie pisać. Było nawet gorzej niż za czasów pisania doktoratu. Ale wspomniałam wam, że pisanie mnie uratowało. Podczas pandemii znalazłam w sobie siłę, żeby całą swoją energię spożytkować w dokończenie czegoś, pozostawienie czegoś po sobie, jakiegoś śladu, czegoś co przetrwa. Czegoś namacalnego, czegoś czego można się trzymać, do czego można wracać. Niczym liny, którą rzuca się tonącemu rozbitkowie. Albo kompasu, który wskaże kierunek, kiedy nie wiemy dokąd płyniemy. I już rozumiem niektórych pisarzy/pisarki jak mówią, że po napisaniu jest odcięcie. Cieszysz się, ale masz poczucie, że zrobiłeś swoje, koniec tematu. Tym razem nie pchnęłam tego dalej, bo nałożyło się na to za wiele warstw. Jedną z nich było nie wiem.  

Niedawno miałam urodziny takie znamienne, co to po nich już z górki. Lubię w sobie to, że od dziecka robię zdjęcia. Taka namiastka kontynuacji rodzinnej tradycji, one, w sensie moja babcia i mama, z tego żyły, ja robię zdjęcia przez całe życie. Przed osiemnastką bardzo poważnym rokiem w życiu każdego człowieka, zebrałam do kupy swoje życie w jeden album. Teraz przed czterdziestką wypadałoby poczynić podobne kroki, ale skończyło się na przeglądaniu zdjęć i robieniu podsumowania dotychczasowego życia. Zastanawiania się co dalej. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że przez cały rok moim głównym towarzyszem było nie wiem. Ostatnio przeczytałam tekst Sabiny Sadeckiej o nie wiem. Można mieć pozorne przeczucie, że mamy wiedzieć - kim chcemy być, co chcemy robić, dokąd iść, po to co chcemy jeść, jakiego partnera szukamy w życiu. A co jak nie wiemy? Czy w ogóle możemy pozwolić sobie na niewiedzę?
 
Pamiętam taki moment, przełomowy z perspektywy czasu, w mojej pracy, kiedy przyznawałam się, ja dorosła młodzieży z którą rozmawiałam do tego, że czegoś nie wiem, ale że mogę sprawdzić, możemy razem dowiedzieć się, poszukać. Ogólnie napawałam się i rozkoszowałam się tym, że nie wiem. Jeszcze lepiej, że w ogóle mogę nie wiedzieć. Kluczowe było dla mnie przyzwolenie sobie na niewiedzę, że ja jako specjalistka, której samo to miano narzuca wiedzę, a przynajmniej stwarzanie pozoru wiedzy jednocześnie może czegoś nie wiedzieć. Jak to w życiu wszystko ma dwie strony. I tak jak możemy pobyć z tą niewiedzą, która jest w porządku, bo stajemy w prawdzie, że nie ogarniam umysłem wszechwiedzy tajemnej, pamiętacie z Indiana Jonesa radziecką naukowczynię, która dzięki obcym posiadła wiedzę absolutną i prawie eksplodowała. Więc chyba nie chciałabym wiedzieć wszystkiego, mogę coś wiedzieć. A może bardziej pociąga mnie stan zaciekawienia i możliwość stworzenia sobie przestrzeni na dowiedzenie się, sprawdzenie czy coś jest moje czy nie. Na perspektywę, że nie muszę wiedzieć. Nawet jako specjalista nie zjadłam wszystkich rozumów. Mój zawód z założenia zakłada uczenie się przez całe życie, bo tyle się dzieje. Z drugiej stron nie wiem można też użyć do tego, żeby więcej nie robić, żeby nie wiedzieć. Może być wymówką. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Kuszące. Tylko wydaje mi się, że w dłuższej perspektywie wyobrażam sobie spadanie w jakieś mroczne miejsce niewiedzy, która odcina mnie od światła, od życia. Bo dla mnie najciekawsza jest ta przestrzeń pomiędzy. Gdzie pozwalamy sobie być w tym nie wiem. Bywa niewygodnie, onieśmielająco, drażniąco, ale jak się tam rozsiądziemy to bywa, że doznamy spokoju niewiedzy. 
 



Co chcę Wam powiedzieć. Chcę się podzielić swoim stanem, którego doświadczyłam. W ostateczności w tym znamiennym roku pojechaliśmy w moją pierwszą offroadową podróż po Gruzji. Nie wiem czy mam odwagę pisać, co tam się działo. Może bardziej Anna Dziewitt-Miller i Marcin Miller piękniej opowiadają o Gruzji. Ale tak doświadczyłam tego, co oni wiele razy. Pojechaliśmy też pod namiot, który bardziej zasługuje na miano hangaru, nad Balaton. I tam doznałam czegoś jeszcze silniejszego. Obserwowałam ludzi w różnym wieku, różnych narodowości, którzy jak to na kampingach żyją swoim rytmem. Czytają książki, rozwiązują krzyżówki, słuchają muzyki, grają w karty, grają w gry, wspólnie przygotowują posiłki, czasem pójdą nad jezioro, czasem na spacer do pobliskiego miasteczka lub na wycieczkę do stolicy, ale przez większą część czasu robią nic. 

Tak bardzo potrzebowałam tego doświadczyć. Tak bardzo wyjazd, wspólny urlop jest nacechowanych dużo-dużo, więcej więcej, wyciśnij ile się da. A tu polako polako - po woli, nie spieszy się, nie musisz. Musiałam pozbyć się tego wewnętrznego rozedrgania, napięcia, które wymuszało na mnie pośpiech, działanie i ruch. Mogłam zasiąść w krzesełku i przez cały dzień czytać lub rozwiązywać krzyżówki jak emeryt albo nie robić nic. Bardzo chciałabym być na emeryturze. I to doświadczenie ze mną zostało. Do niego chcę dążyć, chcę żeby się rozgościło we mnie na dobre. Niepośpiesznie, w swoim tempie. Mieszczące w sobie wszelkie stany od nie wiem, po nic. Bo jak mówię dzieciakom nie jesteśmy zupką chińską, zalejesz odczekasz trzy minuty i gotowe. Nasza współczesna kultura zapierdolu, konsumpcji do tego nas od lat sprowadza. Ale może czas na zwrot, bo życie mamy jedno. Bo jednak potrzeba czasu na dowiedzenie się, że czegoś nie wiem, a coś wiem, co lubię, a co nie jest dla mnie. 



Jak patrzę wstecz widzę młodą dziewczynkę, która spędzała czas z dzieciakami z podwórka, co było fajne, ale też znajdowała czas na siedzenie cicho rysując, z czasem pojawiały się pierwsze słowa, które próbowała sklejać w jakieś sensy. Młodą dziewuchę, która miewała szalone pomysły pisała do Pałacu Buckingham, bo chciała poćwiczyć angielski. Która marzyłam o projektowaniu i szyciu ubiorów, wystawach w Luwrze. Która mimo, że się bała to od dziecka spinała się w sobie i robiła coś, co w jej oczach przekraczało jej wszelkie możliwości, a jednak udawało się jej próbować. Która idąc do liceum jak nie dostała się do plastyka najpierw obraziła się na cały świat, podważyła swoje umiejętności rysowania, a później zapisała się do nowopowstałego domu kultury na zajęcia z rysunku. Która wsiadając do busiku w samodzielną podróż do Belgii marzyła o zostaniu Indianą Jonsem w spódnicy, chociaż bała się pająków i węży. Potem przeżyła największą stratę w swoim życiu i nie podniosła się z tego tak łatwo. Wegetowała. Potknęła się, mocno poobijała. Straciła z widoku sympatię, nie miała siły na powrót. Aż do momentu kiedy opieprzyła ją wychowawczyni od polskiego, bo gadała z kolegą z ławki zamiast jej słuchać, a ona mówiła, że jako jedyna z klasy przejawiam jakieś przebłyski literackie. Mówiła to w momencie kiedy groziła jej niedostateczna ocena z polskiego, każda jej praca miała więcej czerwonego w sobie niż maki na Monte Casino, więc możecie sobie wyobrazić jej zdziwienie, jak jej powtórzono co powiedziała polonistka. To pisanie znowu przywróciło ją do życia. Zaczęła jeszcze więcej czytać, pisać i próbować nowych form. Oczami naiwnego dziecka widziała siebie jak jeździ po całej Polsce w trasy promocyjne, ba po co się ograniczać jeździła po świecie... kiedy wysyłała pierwsze teksty na konkursy. Moja naiwność nie znała granic, co jest urocze, bo marzyłam i spełniałam swoje marzenia. Chociaż jak widać świat nie odpowiadał na nie tak jak oczekiwałam. 



Dużo działo się po drodze zanim dotarłam do punktu w którym jestem. Czy jestem mądrzejsza? Nie sądzę. Może mam trochę więcej wiedzy, więcej doświadczeń z których staram się coś wyciągnąć dla siebie. Zawsze jak czegoś doświadczałam myślałam inni mają gorzej, trudniej, głodują, umierają, nie mają dachu nad głową. Od dziecka byłam idealistką, która nie miała w sobie zgody na ludzką krzywdę. Nie umiałam pojąć jak dzieci w Afryce głodują czy chorują na AIDS jak można do tego doprowadzać, jak można na to pozwalać. Te niezgody na ludzkie krzywdy są ze mną - czy to dotyczy dziecka przypalanego o kaflowy piec, ludobójstwa wobec cywilów w tym dzieci, gwałtów w centrum miasta, nienawiści wobec gejów, zakazu aborcji czy bombardowaniu Ukraińców. Aż przyszedł moment w którym życie wyciągnęło asa z rękawa i powiedziało sprawdzam. A ja nie wiedziałam co będzie, jak będzie i czy w ogóle będzie. I to wywróciło wszystko do góry nogami, bo nie umiem udawać, że nic się nie stało, że jest po staremu. Bo we mnie zaszła za duża zmiana. Jakby tym ostatnim życie przelało czarę goryczy. I może dlatego tym razem trudno sięgnąć po coś co jak patrzę na lata swojego życia ratowało mi tyłek, mimo braku spektakularnych sukcesów. Może jestem w takim momencie, że nie wiem jest na tyle mocno osadzone, że nawet pisanie nie pomaga. 
A jednak tu jestem. Dlaczego? Wywróciło mnie dzisiaj na lewą stronę i usiadłam do pisania...  





















Teraz pozwolicie uronię łezkę. Jestem wdzięczna, że przez te wszystkie lata próbowałam, potykałam się, wstawałam i szukałam swojej drogi. Czasem próbowałam się wpasować, spełnić czyjeś oczekiwania, aż skręcałam i wracałam na swoją ścieżkę. Gdzie mnie zaprowadzi nie wiem, ale chętnie sprawdzę. 


 

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger